Od
dobrych paru chwil analizuję rozmowę, która miała miejsce w kuchni, dosłownie
przed paroma minutami. Zaskoczony
słowami żony ukryłam się w moim królestwie- mój gabinet to właśnie moje
królestwo. Przytulny choć przestronny;
ciepły aczkolwiek prosty w wystroju. Tylko
mój. Usadowiłem się na fotelu tuż przed kominkiem, by móc spoglądać na wesoło
strzelające iskry. Na zewnątrz typowo jesienna pogoda. Deszcz pada już od paru
godzin, a wiatr niespokojnie porusza gałęziami drzew rosnących w ogrodzie. Dźwięk
kropel uderzających o parapet sprawia, że dopada mnie nostalgia i nastrój zadumy. Ciepło bijące od ognia powoduje, że policzki
delikatnie zaczynają mnie piec. Może to nie ciepło bijące od kominka, a sprawka
wybornego koniaku, który sączę z kryształowego kieliszka. Cóż nie spodziewałam
się słów- Tych słów z ust mojej
małżonki. Kiedyś na ich dźwięk
zareagowałbym bardziej emocjonalnie, a teraz stateczny trzydziestosześciolatek
uświadamiam sobie jakim byłem głupcem. Czekałem na te słowa tyle lat.
Szesnaście długich lat. Wciąż czekałem by usłyszeć coś, co było tak oczywiste,
co miałem przed nosem, a czego nie potrafiłem dostrzec. Przez ten cały czas w
zakamarkach mego serca czaiła się złość i gniew. Na nią, na niego, na siebie. Choć
nigdy nie dała mi najmniejszego powodu do tego bym wątpił. Zawsze myślałem, że
jestem gorszy od niego. Zawsze ten drugi. Ten drugi, który się z nią całował,
ten drugi który się z nią kochał, ten drugi któremu urodziła dziecko. Ciągle na
dalszym planie. Dopiero to jedno zdanie, które padło z jej ust przed jakimiś
trzydziestoma minutami, uświadomiło mi
jak bardzo byłem wobec niej niesprawiedliwy. Dostrzegłem, że ta zadra tkwiła w
moim sercu niczym kolec w łodyżce róży przez te wszystkie lata. Prawda jest
taka, że dla niej zawsze byłem na pierwszym miejscu.
Dziś
piątek. Wszelkie kwestie sporne w rodzinie rozstrzyga moja żona. Taka tradycja-
ja we wtorki, czwartki, ona w środy, piątki i poniedziałki. Dziś zatarg między
naszymi pociechami uratował mnie do rozmowy na którą czekałem tak długo, a gdy
już miała dojść do skutku dziękowałem Bogu za tę niesforną trójkę. Szesnastoletnia Bell, dwunastoletni
Sebastian i siedmioletni Matteo. Tylko trzy szkodniki, a jak stado szarańczy. Kocham
ich jeszcze mocniej za to, że wybawili mnie z opresji, choć nie wiem czy
możliwym jest kochać ich jeszcze bardziej. Zresztą, co oznacza jeszcze bardziej.
Prawa dłoń gładzi miarowo szklaneczkę z
trunkiem, a lewa wygodnie spoczywa na oparciu fotela. Powinienem popracować,
ale czuję jakby uszło ze mnie powietrze. Zresztą moja praca jest mało
wymagająca. Sam ustalam kiedy się jej poświęcę, a kiedy nie. Po prostu
zaległości z dziś, nadrobię jutro. Mój zawód najprościej ujmując kompozytor,
tekściarz. Tworzę słowa i muzyka dla innych wykonawców. Czasem spod mego pióra
wychodzi hit, czasem niekoniecznie. Dobrze, że w zestawieniu utrzymuje przewagę
dziewięć do dziesięciu na korzyść hitów.
Kto by pomyślał, że ze zwykłego nastolatka brzdąkającego na gitarze na ławce w
parku wyrośnie światowej klasy kompozytor. Jest to trudne, ale nie niemożliwe.
Jednak prawda jest taka, że gdyby nie rodzina nigdy nie zaszedłbym tak daleko.
Bez nich, półka nad moim kominkiem nie byłaby ozdobiona dwoma statuetkami Oscara
i trzema Grammy. A to wszystko, co mam zawdzięczam im. Koniak, ciepło kominka,
odgłos deszczu rozleniwiają mnie coraz
bardziej. Z moich obliczeń wynika, że kryzys zostanie zażegnany nie wcześniej
niż za godzinę. Do nastroju chwili brakuje tylko świec, jednak o to zadba moja
ukochana, gdy wyczerpana potyczką z dzieciakami przyjdzie usiąść na moich
kolanach. Wtuli swoją twarz w mój tors, tradycyjnie moja dłoń powędruje w górę
by móc wpleść się w jej miękkie,
pachnące granatem włosy, usta ucałują jej czoło, a ona wyszepta: Skarbie
jak pięknie pachniesz. Kocham tę naszą rutynę. Jednak nie zawsze tak
było. Odtwarzam w myślach nasze początki.
Siedemnaście lat temu nic nie wskazywało na to, że będziemy małżeństwem, nawet,
że będziemy parą. Nikt nie postawiłby złamanego peso na to, a jednak.
Siedemnaście lat temu przeprowadziłem się z
rodzicami z Rzymu do Madrytu. Ojciec, przedstawiciel korpusu dyplomatycznego
został skierowany do stolicy Hiszpanii w celu objęcia stanowiska rzecznika
prasowego ambasady Włoch. Miałem dziewiętnaście lat, swoje plany, marzenia, przyjaciół.
Byłem rozżalony, wściekły na cały świat. Tym bardziej, że prócz normalnej
szkoły, musiałem opuścić również szkołę muzyczną do której uczęszczałem kilka
lat. Muzyka to moje życie. Akordy, nuty, słowa to pożywienie którym się karmię.
To moja pasja i nie zamierzałem z tego rezygnować.
Pierwszy raz zauważyłam ją właśnie w dzień
przyjazdu do Madrytu. Jej sylwetka mignęła mi dosłownie na sekundę, gdy
przejeżdżaliśmy samochodem obok jej domu. Stała na ganku roześmiana, w zwiewnej
błękitnej sukience. Padał deszcz, a ona tańczyła na trawniku. Ręce wyrzucone
wysoko nad głowę, włosy oblepiające policzki, sukienka podkreślająca wszelkie
atuty jej smukłego ciała. I ta radość która z niej biła, a którą dostrzegłem
nawet z odległości która nas dzieliła. To
była chwila, a ja nie mogłem o niej zapomnieć. Przewijała się w moich myślach, wspomnieniach,
sennych marzeniach. Parę dni później spotkałem ją po raz pierwszy. Siedziała
w parku na ławce zatopiona w lekturze jakiejś książki. Jej twarz wyrażała
zafascynowanie, zainteresowanie, zdumienie. Decyzja o tym czy zagadać, czy nie
zapadła w kilka sekund. Już po chwili rozmawialiśmy jakbyśmy się znali od lat.
Wspólne zainteresowania, pasje; łącznie z muzyką. Przegadaliśmy tak dwie
godziny, a mnie zdawało się jakby to były dwie minuty. Spotkania wciąż na tej samej
ławce weszły nam w nawyk. W pewnym stopniu to dzięki nim przywykłem do nowego
otoczenia, nowych ludzi. Po jakimś czasie zauważyłem dwie rzeczy. Po pierwsze
mój stosunek do niej uległ zmianie. Kiedy tylko rozchodziliśmy się do domu, ja
już tęskniłam. Na nowo czekałem na kolejny dzień i kolejne spotkanie. Zamykam
oczy by przywołać jej twarz, tak jakbym podświadomie chciał przyspieszyć czas.
Drugą rzeczą była nagła zmiana w jej zachowaniu. Nie uśmiechała już tak chętnie.
Jej oczy straciły blask. Była zamyślona, smutna. Pytałem jej, co się dzieje, jednak
uparcie twierdziła, że jest dobrze. Jednak nie było. Tajemnica wyszło na jaw
kilka dni później. Spóźniłem się na nasze tradycyjne spotkanie. Kiedy zdyszany
dobiegłem do parku już czekała na mnie cała we łzach. Ciągle płakała. Nie mogłem dowiedzieć się co
się stało. Jedyne co mogłem zrobić to mocno ją przytulić. Sekundy zmieniały się
w minuty, a ona nadal trwała w moich ramionach.
-Proszę powiedz mi co się stało.
Będę mógł ci pomóc, ale
musisz mi powiedzieć.
-Nie, już nikt nie może mi pomóc.
-Skarbie co się stało? Coś w szkole? Pokłóciłaś się z chłopakiem? Z rodzicami?
Kiedy
wspomniałem o jej chłopaku załamała się.
-Ja jestem w ciąży.
Poczułem
się jakby ktoś mnie uderzył kijem w głowę. Moja piękna, idealna przyjaciółka. Moja
miłość. Będzie mieć dziecko. Zagryzłem zęby żeby jej pogratulować.
-To chyba się powinnaś cieszyć, a nie płakać.
-Ty nic nie rozumiesz.
-Więc mi wytłumacz.
-Diego wyjechał w trasę. Powiedział,
że nie chcę znać ani dziecka, ani mnie. Poza tym uważa, że to i tak nie jego
dziecko.
- Słucham?-
teraz to już musiałem wstać. Ogarnęła mnie taka wściekłość, że gdybym tylko
mógł udusiłbym kolesia gołymi rękami.
-
A co na to rodzice?
- Nie chcą mnie znać. Nie
powiedziałem im kto jest ojcem mojego dziecka, nie wiedzieli o Diego.
-To nie może tak być ! Jakie masz
zamiary, co chcesz zrobić?
-Nie wiem. Rozumiesz, nie mam
pojęcia. On miał być tym jedynym, tym wymarzonym. Mieliśmy się zestarzeć razem.
Mam osiemnaście lat i jestem w ciąży. Nie pójdę na studia, bo sobie nie poradzę.
Jaki ja dom stworzę temu dziecku? Bez ojca, z matką po liceum, bez zawodu,
wykształcenia. Boże, jaka ja byłam głupia.
-Spokojnie
coś wymyślimy.
Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Sytuacja
dziewczyny nadal nie dawała mi spokoju. Cały mój dotychczasowy zestaw uczuć,
którym ją darzyłem legł w gruzach. W drodze do parku minąłem malutki sklepik z
biżuterią. Przez chwilę mój wzrok padł na wystawę. Dostrzegłem piękny
pierścionek. Ujął mnie swoją prostotą. Zwykły krążek z fioletowym oczkiem w
kształcie serca. To było to, czego mi było trzeba. Zadowolony, opuściłam sklep
z aksamitnym pudełeczkiem i głową pełną pomysłów. Bez żadnego uprzedzenia,
choćby przywitania podszedłem do niej i ukląkłem przed nią ściskając w dłoni pudełeczko z
pierścionkiem.
-Wyjdź za mnie.