sobota, 23 września 2017

Niech mówią, że to nie jest miłość cz.1




Od dobrych paru chwil analizuję rozmowę, która miała miejsce w kuchni, dosłownie przed paroma minutami.  Zaskoczony słowami żony ukryłam się w moim królestwie- mój gabinet to właśnie moje królestwo. Przytulny choć  przestronny; ciepły  aczkolwiek prosty w wystroju. Tylko mój. Usadowiłem się na fotelu tuż przed kominkiem, by móc spoglądać na wesoło strzelające iskry. Na zewnątrz typowo jesienna pogoda. Deszcz pada już od paru godzin, a wiatr niespokojnie porusza gałęziami drzew rosnących w ogrodzie. Dźwięk kropel uderzających o parapet sprawia, że dopada mnie  nostalgia i  nastrój zadumy.  Ciepło bijące od ognia powoduje, że policzki delikatnie zaczynają mnie piec. Może to nie ciepło bijące od kominka, a sprawka wybornego koniaku, który sączę z kryształowego kieliszka. Cóż nie spodziewałam się słów- Tych słów z ust mojej małżonki.  Kiedyś na ich dźwięk zareagowałbym bardziej emocjonalnie, a teraz stateczny trzydziestosześciolatek uświadamiam sobie jakim byłem głupcem. Czekałem na te słowa tyle lat. Szesnaście długich lat. Wciąż czekałem by usłyszeć coś, co było tak oczywiste, co miałem przed nosem, a czego nie potrafiłem dostrzec. Przez ten cały czas w zakamarkach mego serca czaiła się złość i gniew. Na nią, na niego, na siebie. Choć nigdy nie dała mi najmniejszego powodu do tego bym wątpił. Zawsze myślałem, że jestem gorszy od niego. Zawsze ten drugi. Ten drugi, który się z nią całował, ten drugi który się z nią kochał, ten drugi któremu urodziła dziecko. Ciągle na dalszym planie. Dopiero to jedno zdanie, które padło z jej ust przed jakimiś trzydziestoma  minutami, uświadomiło mi jak bardzo byłem wobec niej niesprawiedliwy. Dostrzegłem, że ta zadra tkwiła w moim sercu niczym kolec w łodyżce róży przez te wszystkie lata. Prawda jest taka, że dla niej zawsze byłem na  pierwszym miejscu.  
Dziś piątek. Wszelkie kwestie sporne w rodzinie rozstrzyga moja żona. Taka tradycja- ja we wtorki, czwartki, ona w środy, piątki i poniedziałki. Dziś zatarg między naszymi pociechami uratował mnie do rozmowy na którą czekałem tak długo, a gdy już miała dojść do skutku dziękowałem Bogu za tę niesforną  trójkę. Szesnastoletnia Bell, dwunastoletni Sebastian i siedmioletni Matteo. Tylko trzy szkodniki, a jak stado szarańczy. Kocham ich jeszcze mocniej za to, że wybawili mnie z opresji, choć nie wiem czy możliwym jest kochać ich jeszcze bardziej. Zresztą, co oznacza jeszcze bardziej.
 Prawa dłoń gładzi miarowo szklaneczkę z trunkiem, a lewa wygodnie spoczywa na oparciu fotela. Powinienem popracować, ale czuję jakby uszło ze mnie powietrze. Zresztą moja praca jest mało wymagająca. Sam ustalam kiedy się jej poświęcę, a kiedy nie. Po prostu zaległości z dziś, nadrobię jutro. Mój zawód najprościej ujmując kompozytor, tekściarz. Tworzę słowa i muzyka dla innych wykonawców. Czasem spod mego pióra wychodzi hit, czasem niekoniecznie. Dobrze, że w zestawieniu utrzymuje przewagę dziewięć  do dziesięciu na korzyść hitów. Kto by pomyślał, że ze zwykłego nastolatka brzdąkającego na gitarze na ławce w parku wyrośnie światowej klasy kompozytor. Jest to trudne, ale nie niemożliwe. Jednak prawda jest taka, że gdyby nie rodzina nigdy nie zaszedłbym tak daleko. Bez nich, półka nad moim kominkiem nie byłaby ozdobiona dwoma statuetkami Oscara i trzema Grammy. A to wszystko, co mam zawdzięczam im. Koniak, ciepło kominka, odgłos deszczu rozleniwiają  mnie coraz bardziej. Z moich obliczeń wynika, że kryzys zostanie zażegnany nie wcześniej niż za godzinę. Do nastroju chwili brakuje tylko świec, jednak o to zadba moja ukochana, gdy wyczerpana potyczką z dzieciakami przyjdzie usiąść na moich kolanach. Wtuli swoją twarz w mój tors, tradycyjnie moja dłoń powędruje w górę by móc wpleść się w jej  miękkie, pachnące granatem włosy, usta ucałują jej czoło, a ona wyszepta: Skarbie jak pięknie pachniesz. Kocham tę naszą rutynę. Jednak nie zawsze tak było. Odtwarzam  w myślach nasze początki. Siedemnaście lat temu nic nie wskazywało na to, że będziemy małżeństwem, nawet, że będziemy parą. Nikt nie postawiłby złamanego peso na to, a jednak.
 Siedemnaście lat temu przeprowadziłem się z rodzicami z Rzymu do Madrytu. Ojciec, przedstawiciel korpusu dyplomatycznego został skierowany do stolicy Hiszpanii w celu objęcia stanowiska rzecznika prasowego ambasady Włoch. Miałem dziewiętnaście lat, swoje plany, marzenia, przyjaciół. Byłem rozżalony, wściekły na cały świat. Tym bardziej, że prócz normalnej szkoły, musiałem opuścić również szkołę muzyczną do której uczęszczałem kilka lat. Muzyka to moje życie. Akordy, nuty, słowa to pożywienie którym się karmię. To moja pasja i nie zamierzałem z tego rezygnować.
 Pierwszy raz zauważyłam ją właśnie w dzień przyjazdu do Madrytu. Jej sylwetka mignęła mi dosłownie na sekundę, gdy przejeżdżaliśmy samochodem obok jej domu. Stała na ganku roześmiana, w zwiewnej błękitnej sukience. Padał deszcz, a ona tańczyła na trawniku. Ręce wyrzucone wysoko nad głowę, włosy oblepiające policzki, sukienka podkreślająca wszelkie atuty jej smukłego ciała. I ta radość która z niej biła, a którą dostrzegłem nawet z odległości która nas dzieliła.  To była chwila, a ja nie mogłem o niej zapomnieć. Przewijała się w moich myślach, wspomnieniach, sennych marzeniach.  Parę dni  później spotkałem ją po raz pierwszy. Siedziała w parku na ławce zatopiona w lekturze jakiejś książki. Jej twarz wyrażała zafascynowanie, zainteresowanie, zdumienie. Decyzja o tym czy zagadać, czy nie zapadła w kilka sekund. Już po chwili rozmawialiśmy jakbyśmy się znali od lat. Wspólne zainteresowania, pasje; łącznie z muzyką. Przegadaliśmy tak dwie godziny, a mnie zdawało się jakby to były dwie minuty. Spotkania wciąż na tej samej ławce weszły nam w nawyk. W pewnym stopniu to dzięki nim przywykłem do nowego otoczenia, nowych ludzi. Po jakimś czasie zauważyłem dwie rzeczy. Po pierwsze mój stosunek do niej uległ zmianie. Kiedy tylko rozchodziliśmy się do domu, ja już tęskniłam. Na nowo czekałem na kolejny dzień i kolejne spotkanie. Zamykam oczy by przywołać jej twarz, tak jakbym podświadomie chciał przyspieszyć czas. Drugą rzeczą była nagła zmiana w jej zachowaniu. Nie uśmiechała już tak chętnie. Jej oczy straciły blask. Była zamyślona, smutna. Pytałem jej, co się dzieje, jednak uparcie twierdziła, że jest dobrze. Jednak nie było. Tajemnica wyszło na jaw kilka dni później. Spóźniłem się na nasze tradycyjne spotkanie. Kiedy zdyszany dobiegłem do parku już czekała na mnie cała we łzach.  Ciągle płakała. Nie mogłem dowiedzieć się co się stało. Jedyne co mogłem zrobić to mocno ją przytulić. Sekundy zmieniały się w minuty, a ona nadal trwała w moich ramionach.
-Proszę powiedz mi co się stało. Będę mógł ci pomóc, ale musisz mi powiedzieć.
-Nie, już nikt nie może mi pomóc.
-Skarbie co się stało? Coś w szkole?  Pokłóciłaś się z chłopakiem?  Z rodzicami?
Kiedy wspomniałem o jej chłopaku załamała się.
-Ja jestem w ciąży.
Poczułem się jakby ktoś mnie uderzył kijem w głowę. Moja piękna, idealna przyjaciółka. Moja miłość. Będzie mieć dziecko. Zagryzłem zęby żeby jej pogratulować.
 -To chyba się powinnaś cieszyć, a nie płakać.
-Ty nic nie rozumiesz.
-Więc mi wytłumacz.
-Diego wyjechał w trasę. Powiedział, że nie chcę znać ani dziecka, ani mnie. Poza tym uważa, że to i tak nie jego dziecko.
- Słucham?- teraz to już musiałem wstać. Ogarnęła mnie taka wściekłość, że gdybym tylko mógł udusiłbym kolesia gołymi rękami.
- A co na to rodzice?
- Nie chcą mnie znać. Nie powiedziałem im kto jest ojcem mojego dziecka, nie wiedzieli o Diego.
-To nie może tak być ! Jakie masz zamiary, co chcesz zrobić?
-Nie wiem. Rozumiesz, nie mam pojęcia. On miał być tym jedynym, tym wymarzonym. Mieliśmy się zestarzeć razem. Mam osiemnaście lat i jestem w ciąży. Nie pójdę na studia, bo sobie nie poradzę. Jaki ja dom stworzę temu dziecku? Bez ojca, z matką po liceum, bez zawodu, wykształcenia. Boże, jaka ja byłam głupia.
 -Spokojnie coś wymyślimy.
 Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Sytuacja dziewczyny nadal nie dawała mi spokoju. Cały mój dotychczasowy zestaw uczuć, którym ją darzyłem legł w gruzach. W drodze do parku minąłem malutki sklepik z biżuterią. Przez chwilę mój wzrok padł na wystawę. Dostrzegłem piękny pierścionek. Ujął mnie swoją prostotą. Zwykły krążek z fioletowym oczkiem w kształcie serca. To było to, czego mi było trzeba. Zadowolony, opuściłam sklep z aksamitnym pudełeczkiem i głową pełną pomysłów. Bez żadnego uprzedzenia, choćby przywitania podszedłem do niej i ukląkłem  przed nią ściskając w dłoni pudełeczko z pierścionkiem.

-Wyjdź za mnie. 



BLA BLA BLA ...

Pojawienie si ę jakiegokolwiek autora na blogu po tak d ł ugiej nieobecno ś ci, mo ż e oznacza ć tylko jedno. Koniec bloga. Jed...